Broniłam się przed tym filmem. Ostatecznie obejrzałam go ze względu na Daniela Day Lewisa, którego rolę dużo osób uważało za świetną, wspaniałą, rewelacyjną- musiałam to zobaczyć. Reżyser, aktor, czy inny współtwórca mogą być "marką" dla samego filmu i właśnie marka Day Lewisa przekonała mnie do obejrzenia "Aż...".
Obawiałam się, że będzie to wielka, nadęta, amerykańska produkcja. Dużo szumu wokół niczego.
Bardzo się myliłam!
Film jest nieco długi i oglądając go czas wcale nie płynie szybciej, co wcale nie jest wadą. Do pierwszej godziny oglądało mi się go dobrze/poprawnie, z momentem sceny wypadku coś mnie tknęło, coś we mnie pękło i film ogarnął całe moje wnętrze, i dalej śledziłam go w bardzo dużym napięciu.
Krążą tutaj zarzuty, że nie ma w filmie nic dobrego poza rolę Day Lewisa. Nie jest chyba dobrze oddzielać jego roli o całości filmu. Tak miało być, miał być cudowną częścią, cząstką, pierwiastkiem tej produkcji.
Jego aktorstwo jest niesamowite.
Muzyka jest kolejnym dużym plusem filmu! Jest dość nietypowa i nadaje mu wyjątkową atmosferę. Raz wtapia się w obraz, a innym razem wychodzi na pierwszy plan, zastępując słowa, które mogłyby opisać emocje. Staję się narratorem.
Jestem pod bardzo dużym wrażeniem